Strona:PL Rolland - Clerambault.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie... Ale to rzecz prawdopodobna... Jestem tego prawie pewna... Inaczej słyszanoby już coś o nim...
Uczyniła ruch ręką, by oddalić dokończenie myśli nieprzyjemnej, tak, jak się odpędza muchę natrętną... (Idź precz! Po co ją tu wpuszczono?).
I znów pojawił się w jej oczach ów uśmiech swobodny...
— Czy wiesz? — dodała. — To nawet dla niego o wiele lepiej... Będzie mógł nieco wypocząć... Jestem teraz o wiele spokojniejsza o niego, aniżeli, gdy był w swoim rowie strzeleckim...
A potem bez żadnego przejścia, rozmowa wróciła znów do tematu, który wyłącznie panował w jej duszy.
— O, jaki będzie szczęśliwy, gdy zobaczy po powrocie moje najdroższe maleństwo!...
Dopiero gdy Clerambault wstał, by się pożegnać, raczyła sobie przypomnieć, że są jeszcze zmartwienia na ziemi; przypomniała sobie o śmierci Maksyma i wyraziła kilku grzecznemi słowami swoje spółczucie... można było poznać z łatwością, że jest w głębi duszy zupełnie obojętna, miała jednak dobrą wolę. A ta dobra wola była u niej czemś nowem... I jeszcze coś bardziej dziwnego. W tem rozrzewnieniu, jakiem ją przejmowało szczęście własne, ujrzała, na przeciąg jednej sekundy, przygnębioną twarz starego człowieka i wyczytała zmartwienie w jego sercu; przypomniała sobie niejasno jego nierozważne uczynki i przykrości, jakich z tego powodu doznawał i zamiast mu czynić wyrzuty, jak to było jej obowiązkiem, z wspaniałomyślnym uśmiechem udzieliła mu milcząco swego przebaczenia. Jak mała księżniczka; rzekła mu serdecznie, jednak tonem nieco protekcjonalnym: