Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozrzutnością przygotowali trzykroć więcej jadła, niż zdołaliśmy zjeść, a jeden z nich z pustym śmiechem cisnął resztę jadła na ognisko, które rozbłysło i zahuczało, podsycone tem niezwykłem paliwem. Nigdy w życiu nie widziałem ludzi tak mało dbających o jutro. Cały ich tryb życia w tem się streszczał, żeby być sytym w danej chwili. Widząc, jak marnotrawili żywność i spali na warcie, nabierałem przeświadczenia, że choć mieli dość śmiałości do staczania małych utarczek, to jednak byli całkiem niesposobni do jakiejkolwiek dłuższej wojny.
Nawet Silver, który wciąż zajadał, trzymając „Kapitana Flinta“ na ramieniu, nie miał dla nich słowa napomnienia za tę nieprzezorność. Dziwiło mnie to tem więcej, że sądziłem, iż nigdy nie okazał się bardziej przebiegły jak podówczas.
— Tak, marynarze — mówił — wasze szczęście, że macie Patelnię, który za was pracuje swą głową. Zdobyłem, co chciałem... tak jest! Oni napewno mają okręt w swych rękach. Gdzie go ukrywają, na razie jeszcze nie wiem, lecz skoro posiędziemy skarb, zaczniemy szukać na wszystkie strony, aż go odnajdziemy, a wtedy, kamraci, mając łodzie, stanowczo zwyciężymy!
Uwijał się ustawicznie wśród nich i gadał, choć usta miał pełne gorącej wędzonki. W ten sposób ożywiał ich nadzieje i zaufanie, a zarazem, jak mi się zdaje, sam sobie dodawał otuchy.
— Co się tyczy zakładnika — mówił dalej — zapewniam was, że była to ostatnia jego pogawędka z tymi, których kocha tak gorąco! Uzyskałem kilka nowych wiadomości, za które jestem mu bardzo wdzięczny. Na tem jednakże koniec. Gdy pójdziemy