Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niu. Towarzyszów swoich pozostawił w kłótni, raczej uciszonych jego zręcznością, aniżeli przekonanych.
— Pomału, mój chłopcze, pomału — rzekł do mnie. — Oni mogą w mgnieniu oka zwrócić się przeciw nam, jeżeli zobaczą, że się tak kwapimy.
Szliśmy więc bardzo ostrożnie naprzełaj przez piasek aż do tego miejsca, gdzie po drugiej stronie palisady czekał na nas doktór. Gdy już byliśmy w takiej odległości, że można było z łatwością rozmawiać, Silver zatrzymał się i przemówił:
— A więc, panie doktorze, proszę teraz słuchać, a ten chłopak opowie panu, jak ocaliłem jego życie i nawet za to zostałem usunięty... może pan być tego pewny... Panie doktorze, gdy kto tak daleko się zagalopował, jak ja... gdy, rzec można, bawi się w chowanego ze śmiercią... pan chyba nie sądzi, że zbyt wielką łaską dlań będzie jedno życzliwe słowo? Niech pan będzie łaskaw zważyć, że teraz chodzi nietylko o moje życie... bo oto w zakład jest dane życie tego chłopca... Niech więc pan, panie doktorze, mówi dobrze o mnie i udzieli mi choć promyka nadziei... przez litość!...
Silver zmienił się nie do poznania, ledwo oddalił się od budynku i odwrócił się plecami do swych towarzyszy. Policzki jak gdyby mu się zapadły, głos stał się drżący — nie widziałem nigdy człowieka równie przerażonego.
— Cóż to, Janie, czy się boisz? — zapytał doktór Livesey.
— Doktorze, nie jestem tchórzem; nie, nie — nie jest tak źle! — i strzyknął palcami. — A gdybym się bał, nigdybym tego nie powiedział. Lecz ja mam wisieć!... czuję już drgawki wisielcze! Pan jest dobrym