Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żeś z ubogiej rodziny!), słowo honoru, że nie uciekniesz?
Chętnie dałem żądaną porękę.
— A więc, doktorze — rzekł Silver — pan teraz wyjdzie poza palisadę, a gdy już pan tam będzie, wtedy przyprowadzę panu chłopca pod sam częstokół z tej strony i sądzę, że będziecie mogli porozmawiać przez tę zaporę. Do widzenia panu!... Wyrazy szacunku dla pana dziedzica i kapitana Smolletta.
Objawy niezadowolenia, utrzymywane dotąd w karbach jedynie srogiemi spojrzeniami Silvera, wybuchły znów z całą siłą, ledwo doktór wyszedł z domu. Jednogłośnie poczęto oskarżać Silvera o podwójną grę — że stara się zawrzeć odrębny pokój na własną rękę — że poświęca interesy swych wspólników i ofiar — słowem o to samo — kubek w kubek, co istotnie czynił. Opór wydał mi się tym razem tak silny, że nie mogłem sobie wyobrazić, jak on zamierza odwrócić od siebie ich zawziętość. Lecz był on conajmniej dwakroć sprytniejszy od pozostałych, a zwycięstwo, uzyskane zeszłej nocy, zapewniło mu ogromną przewagę nad ich umysłami. Zwymyślał ich ostatniemi słowami od głupców i ciemięgów, powiadał, że to rzecz konieczna, bym rozmawiał z doktorem, — powiewał im mapą przed oczyma, zapytywał, czy czują się na siłach, by łamać układ tego samego dnia, w którym mieli wyruszyć na poszukiwanie skarbu...
— Nie, u licha! — krzyczał — zerwiemy układ wtedy, gdy przyjdzie stosowna pora. Aż do tego czasu muszę mamić tego doktora, jeżeli mam go całkiem skaptować...
Poczem rozkazał im zapalić ognisko i wykulał się na szczudle z domu, trzymając rękę na mem ramie-