Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział trzydziesty.
SŁOWO HONORU.

Obudziłem się — ściślej mówiąc, obudziliśmy się wszyscy, gdyż zobaczyłem, że nawet wartownik drgnął i zerwał się z miejsca, gdzie spoczywał, oparty o węgar drzwi — posłyszawszy wyraźny, dziarski głos, nawołujący nas od rubieży lasu.
— Hola, szałas! Doktór idzie!
Istotnie był to doktór. Choć uradowałem się, słysząc ten głos, jednak moja radość nie była bez domieszki goryczy. Zmieszałem się, wspomniawszy moje nieposłuszeństwo i nieszczerość, a gdy uprzytomniłem sobie, do czego mnie ono przywiodło — pomiędzy jakie towarzystwo i w jakie niebezpieczeństwa mnie wtrąciło — uczułem, że wstydzę się spojrzeć doktorowi w oczy.
Musiał wstać ze snu jeszcze pociemku, gdyż na niebie dopiero świtał dzień, a gdy podbiegłem ku strzelnicy i wyjrzałem przez nią na świat, zobaczyłem go stojącego, jak przedtem Silver, po kolana w unoszącej się mgle.
— Aa, to pan, panie doktorze! Dobry dzionek panu! — zawołał Silver, wyspany i promieniejący dobrym humorem. — Pogodnie i wcześnie, a jakże!