Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego ofiarą. Co zamierzał później uczynić — czy spróbowałby przeczołgać się naprzełaj przez wyspę od Zatoki Północnej do obozowiska wśród moczarów, czy też wypaliłby ze śmigownicy, ufając, że jego towarzysze przyjdą mu z pomocą — było dla mnie doprawdy zagadką.
Czułem jednak, że odkąd nasze koleje zbiegły się razem, mogłem mu dowierzać w jednej rzeczy, t. j. w poleceniach, odnoszących się do okrętu. Obaj niewątpliwie życzyliśmy sobie, żeby statek przybił do brzegu bezpiecznie, w miejscu zasłoniętem i to tak, żeby, gdy nadejdzie sposobność, mógł znów popłynąć na pełne morze bez wielkich wysiłków i niebezpieczeństw. Zanimby to nastąpiło, mogłem narazie być pewny swojego życia.
Układając sobie w głowie te zamysły, nie próżnowałem jednak. Wkradłem się znów do kajuty, nałożyłem znów obuwie, porwałem na chybił trafił butelkę wina i trzymając ją w ręce na świadectwo, ukazałem się znów na pokładzie.
Hands leżał, jak go pozostawiłem, cały zwinięty w kłąb, przymrużywszy oczy, jak gdyby nie mógł znosić światła. Wszakże za mem przybyciem podniósł oczy, zręcznie odtłukł szyjkę butelki (często napewno czynił rzecz podobną) i pociągnął tęgi łyk, ze swym ulubionym toastem: „Na szczęście!“ Przez chwilę potem leżał spokojnie, następnie, wyciągnąwszy laseczkę tytoniu, poprosił mnie, abym ukroił mu kawałek.
— Odetnij mi ociupinę, bo nie mam noża i jestem prawie bezsilny, ledwo, że ruszać się mogę. Oj, Kubo, Kubo, pono już kipnę! Utnij mi kawałek tytoniu, zapewne już po raz ostatni w mem życiu, mój chłop-