Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cze... bo już pójdę do Abramka na kwaśne... Tak, nie mylę się... już wnet umrę...
— Dobrze, ukroję ci kawałek tytoniu, ale gdybym był tobą i czuł się tak źle, wziąłbym się do pacierza, jak przystoi na chrześcijanina...
— Dlaczego? — spytał ów. — Powiedz mi, dlaczego?
— Dlaczego? — zawołałem. — Pytasz mnie o to dopiero przed samą śmiercią! Złamałeś wierność, żyłeś w grzechu, kłamstwie i krwi; oto w tej chwili u stóp twych leży człowiek, którego zabiłeś... i jeszcze pytasz mnie się, czemu? Proś Boga o łaskę!... Więcej nic ci nie powiem!
Mówiłem w pewnem rozgorączkowaniu, myśląc o krwawym puginale, który on ukrył w kieszeni i byłem przygotowany na to, by w razie złych zamiarów z jego strony skończyć z nim doraźnie. On ze swej strony pociągnął znów sporo wina i zaczął przemawiać z niezwykle namaszczoną powagą:
— Przez trzydzieści lat żeglowałem po różnych morzach, widziałem ludzi dobrych i złych, zaznałem lepszego lub gorszego losu, przyjaznej i niepomyślnej pogody, wyczerpania żywności, walki na noże i czego tam jeszcze nie... I nigdy jeszcze nie widziałem, powiadam ci, żeby dobry dobrze wychodził na swej dobroci. Lubię tych, którzy atakują, umarli nie kąsają; takie są moje poglądy. Amen, niech tak będzie. A teraz, spojrzyj-no tu — dodał, zmieniając nagle ton — dość już o tych bzdurstwach. Przypływ jest w sam raz stosowny. Wypełnij moje polecenia, kapitanie Hawkins, a wjedziemy dobrze do przystani.
Prawdę powiedziawszy, mieliśmy jeszcze dwie mile do przebycia, lecz żegluga była dość skomplikowana,