Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kabestanu aż po ostatnią linę odbijała się wyraziście w tem niezmąconem zwierciadle. Na szczycie masztu zwieszała się czarna bandera korsarska.
Obok okrętu stało jedno z czółen. U dzioba łodzi siedział Silver — jego jednego tylko mogłem rozpoznać — a gromadka ludzi opierała się o burty; jeden z nich był w czerwonej szlafmycy — był to drab, którego przed kilku godzinami widziałem przełażącego przez palisadę. Widocznie rozmawiali i śmiali się, choć doprawdy w tej odległości — przeszło milowej — trudno było posłyszeć choć słowo z tego, co mówili. Nagle ni stąd ni zowąd rozległo się wielce przeraźliwe, nieludzkie skrzeczenie, które początkowo przejęło mnie dreszczem. Wkrótce jednak rozpoznałem głos „kapitana Flinta“ i przypomniałem sobie, jak to nieraz brałem ptaka za migotliwe pióra, gdy siadał na ręce swego pana.
Wkrótce potem łódź odpłynęła, zmierzając w stronę wybrzeża, a człowiek w czerwonym fezie oraz jeden z jego kamratów zeszli do kajuty oficerskiej.
Około tego czasu za Lunetą zaszło słońce, a ponieważ mgła nagle gęstniała, przeto robiło się już zgoła ciemno. Widziałem, że nie powinienem marudzić, o ile jeszcze tego wieczora mam odnaleźć łódkę Gunna.
Biała skała, dość uwydatniająca się nad zaroślami, była jeszcze o niecałą milę ode mnie, licząc drogę wzdłuż przesmyku. Szedłem jeszcze sporą chwilę, zanim do niej dotarłem, pełznąc, często na czworakach, wśród rozdołów i krzewin. Noc już prawie nastała, gdy dłoń ma oparła się o chropowate urwisko. Tuż pod niem znajdowało się wgłębienie, wysłane zieloną murawą, a zakryte usypiskami i gęstemi krzakami, sięgającemi powyżej kolan i rosnącemi tam w wielkiej