Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tu podniósł głos — że wszyscy, znajdujący się tu w stanicy, wezmą pod rozwagę moje słowa, gdyż to, co mówiłem do jednego, tyczyło się wszystkich.
Kapitan Smollett powstał z siedzenia i wytrząsł popiół z fajki na dłoń lewej ręki.
— Czy to wszystko? — zapytał.
— Ostatnie słowo, niech mnie piorun trzaśnie! — krzyknął Jan. — Jeżeli to odrzucicie, wtedy zakończeniem rozmowy będą kulki muszkietów!
— Doskonale! — rzekł kapitan. — A teraz posłuchaj mnie. Jeżeli przyjdziesz do mnie jeszcze raz sam na sam, bez broni, to postaram się zakuć cię w kajdanki i zawieźć do Anglji, ażebyś tam za swe sprawki stanął przed sądem. Jeżeli sobie tego nie życzysz, tedy pamiętaj, że nazywam się Aleksander Smollett, rozwinąłem tu sztandar mojego króla i władcy, a was wszystkich mam za psów! Nie znajdziecie skarbu! Okrętu nie zabierzecie... pomiędzy wami niema nikogo, ktoby się znał na prowadzeniu okrętu! Nie pokonacie nas: ten oto Gray wydarł się z rąk pięciu waszych ludzi! Wasz okręt jest uwięziony, znajdujecie się na brzegu, wystawionym na wiatr przeciwny... Musicie tu pozostać, panie Silver. To ci mówię, jak stoję przed tobą... są to ostatnie życzliwe słowa, jakie słyszysz ode mnie, bo, jak Bóg na niebie, wsadzę ci kulkę w plecy, gdy cię jeszcze spotkam. Umykaj, bracie. Zwijaj się, proszę, co rychlej i przyspiesz kroku!
Silver mienił się na twarzy, oczy niemal na wierzch mu wyskakiwały z wściekłości. Wytrząsnął ogień z fajki.
— Dać mi rękę! — krzyknął.
— Ani mi się śni! — mruknął kapitan.
— Kto mi poda rękę? — ryczał Silver.