Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na pańskiem słowie. Znam pana jako człowieka uczciwego... niech pan mi wierzy!
Widzieliśmy, jak człowiek, niosący białą chorągiew, usiłował zatrzymać Silvera; nie było w tem nic dziwnego, zważywszy jak rycerska była odpowiedź kapitana. Lecz Silver zaśmiał się głośno i poklepał kamrata po plecach, jak gdyby sama myśl o niepokoju była niedorzeczna, następnie podszedł do częstokołu, przerzucił przezeń szczudło, podniósł nogę i począł z wielką zręcznością i zwinnością przełazić przez zaporę, aż osunął się po drugiej stronie.
Przyznam się, że zanadto byłem zaciekawiony tem, co się stało, bym mógł choć przez chwilę spełniać swą służbę na posterunku, to też opuściłem wschodnią strzelnicę i wczołgałem się za kapitana, który siedział na progu, oparłszy łokcie na kolanach, głowę wmiesiwszy w dłonie i utkwiwszy wzrok w wodzie, przesączającej się z bulgotem ze starego żelaznego kotła w piasek; pogwizdywał sobie przytem piosenkę: „Pójdźcie, chłopcy i dziewczęta“.
Silver miał twardy orzech do zgryzienia z wygramoleniem się na pagórek. Wobec spadzistości zbocza, grubych pniaków drzewnych i grząskiego piasku był ze swem szczudłem tak bezradny, jak okręt porwany trąbą morską. Lecz przełamał wszelkie przeszkody mężnie i w milczeniu, aż nakoniec doszedł do kapitana i pozdrowił go bardzo uprzejmie. Był przyodziany w najlepsze ubranie; ogromna błękitna bluza, ozdobiona mosiężnemi guzami, zwieszała mu się prawie do kolan, a na głowie miał piękny kapelusz z galonem, przekrzywiony na bakier.
— Aha, jesteś, braciszku! — rzekł kapitan, podnosząc głowę. — Możesz usiąść!