Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed zdradzieckim strzałem, który mógł być zamierzony. Odwrócił się i rzekł do nas:
— Warta doktora zajmie stanowiska obserwacyjne. Panie doktorze Livesey, bądź pan łaskaw stanąć od strony północnej, Kuba od wschodniej, Gray na zachodniej. Reszta w pogotowiu na dole, wszyscy z nabitemi muszkietami. Żywo i ostrożnie, moi ludzie!
Poczem znów zwrócił się do opryszków:
— I czegóż wy chcecie z tą białą chorągwią?
Tym razem odpowiedział drugi człowiek.
— Kapitan Silver chce przyjść do was, panie, i zawrzeć układ.
— Kapitan Silver! Nie znam takiego! Któż to taki? — zawołał kapitan, a usłyszeliśmy, jak mruknął pod nosem: — Kapitanem został? To ci dopiero awans!
Długi Jan odpowiedział we własnem imieniu.
— To ja, panie łaskawy. Ci biedni chłopcy obrali mnie kapitanem po pańskiej dezercji — na słowie „dezercji“ położył szczególny nacisk. — Jesteśmy gotowi się przeprosić, o ile dojdziemy do ugody i już tak jakby między nami nic nie było. Przedewszystkiem proszę pana, kapitanie Smollett, o danie mi słowa, że wypuścicie mnie żywo i zdrowo z tej oto warowni i dacie mi chwilkę czasu do zejścia z pola strzału, zanim wypali pierwszy muszkiet.
— Mój człowieku — odparł kapitan Smollett — nie pragnę bynajmniej rozmawiać z tobą. Jeżeli ty sobie życzysz mówić ze mną, to daję ci na to pozwolenie. Jeżeli kryje się tu jakiś podstęp, to chyba z waszej strony i niech Bóg ma cię w Swej opiece.
— To wystarczy, kapitanie — odkrzyknął Długi Jan, mizdrząc się przypochlebnie. — Mogę poprzestać