Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na dół, psie! — krzyknął kapitan.
Głowa znów znikła i narazie nie słyszeliśmy więcej o tych sześciu struchlałych marynarzach.
Wśród tego, pomimo całego zamieszania, naładowaliśmy łódź, ile się dało. Joyce i ja wydostaliśmy się przez rufę i popędziliśmy znów ku wybrzeżu, co sił w wiosłach.
Ta druga wyprawa zaniepokoiła strażników na wybrzeżu. Znów zabrzmiało „Lillibullero“ i jeszcze zanim straciliśmy ich z oczu za małym przylądkiem, jeden z nich wybiegł na brzeg i zniknął. Już przychodziło mi na myśl, by zmienić plan i zniszczyć ich czółna, ale obawiałem się, że Silver z towarzyszami mógł znajdować się w pobliżu i że wszystko pójdzie wniwecz przez nadmierną zuchwałość.
Zawinęliśmy wnet do brzegu w tem samem miejscu, gdzie poprzednio i zaczęliśmy zaopatrywać warownię w broń i żywność. W pierwszą stronę odbyliśmy drogę wszyscy trzej, ciężko objuczeni i przerzuciliśmy pakunki przez częstokół, następnie zaś pozostawiliśmy Joyce’a na warcie przy rzeczach (jeden człowiek, co prawda, ale miał przy sobie pół tuzina muszkietów!), a Hunter wraz ze mną powrócił do łodzi i we dwóch zabraliśmy się do wyładowywania. Tak pracowaliśmy bez wytchnienia, aż cały ładunek był już przeniesiony; wówczas obaj słudzy zajęli stanowiska w twierdzy, a ja, co sił starczy, popłynąłem znów do Hispanioli.
To, że odważyliśmy się naładować drugą łódź, wydaje się większą śmiałością, niż było wistocie. Przeciwnicy nasi mieli wprawdzie przewagę liczebną, to prawda, ale myśmy byli silniejsi orężnie. Żaden z ludzi na wybrzeżu nie miał przy sobie muszkietu, a za-