Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem poruszeniu. Dziedzic siedział blady jak ściana, myśląc o niedoli, w którą nas wpędził... Poczciwiec! Jeden z sześciu marynarzy na pokładzie przednim czuł się niewiele lepiej.
— Oto mamy nowego sprzymierzeńca w naszem przedsięwzięciu! — rzekł kapitan, wskazując na niego. — O mało nie omdlał, skoro usłyszał krzyk. Jeszcze jedno poruszenie steru, a człowiek ten przejdzie na naszą stronę!
Przedstawiłem kapitanowi swój plan i wspólnie omówiliśmy jego wykonanie.
Wysłaliśmy starego Redrutha do korytarza między kajutą i pokładem przednim z trzema czy czterema nabitemi muszkietami oraz siennikiem dla zasłony. Hunter podprowadził łódź pod rufę, a Joyce i ja poczęliśmy napełniać ją puszkami prochu, muszkietami, pakami sucharów, połciami wędliny; beczkę koniaku i moją nieocenioną skrzynkę z przyborami lekarskiemi wzięliśmy również.
Tymczasem dziedzic i kapitan wyszli na pokład, a drugi z nich wezwał podsternika, który był najstarszy stopniem między marynarzami pozostałymi na pokładzie.
— Panie Hands — przemówił — jest nas tu dwóch, każdy z parą pistoletów w ręce. Jeżeli ktokolwiek z was sześciu da jakikolwiek sygnał, padnie trupem na miejscu.
Cofnęli się znacznie wtył, a po krótkiej naradzie wszyscy co do jednego szurnęli pod kajutę przednią, pewno myśląc, że zajdą nas ztyłu. Skoro jednak zobaczyli Redrutha przyczajonego w zatarasowanym korytarzu, rozbiegli się po okręcie i jedna głowa ukazała się znów na pokładzie.