Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, — rzekł, rzuciwszy przekleństwo — że nie zawsze tak będzie!
Uważałem to za bardzo zły znak, gdyż aż do tego dnia ludzie szli żwawo i chętnie do swych zajęć, lecz sam widok wyspy już zdołał rozluźnić węzły karności.
Podczas całej przeprawy Długi Jan stał koło sternika i wskazywał kierunek jazdy. Znał cieśninę, jak dłoń własną, a chociaż pomiar głębokości wykazał wyższy stan wody, niż oznaczono na mapie, to jednak Jan nie miał żadnych wątpliwości.
— Bywają tu silne przypływy — objaśnił — a ta cieśnina jest niby rydlem przekopana, jak to mówią.
Przybiliśmy do tego miejsca, gdzie na mapie była uwidoczniona kotwica, mniejwięcej o trzecią część mili od obu wybrzeży, mając z jednej strony ląd główny, a Wyspę Szkieletów z drugiej. Dno było piaszczyste i przeźrocze. Plusk kotwicy spłoszył czeredy ptactwa, które z wrzawą poczęły krążyć nad lasem, lecz za chwilkę znów przysiadły i wszystko się uspokoiło.
Miejsce to było całkowicie zamknięte lądem i osłonięte lasami, których drzewa dochodziły w sam raz do linji największego przyboru wody; brzegi były przeważnie płaskie, a otaczały je wzgórza, wznoszące się tu i owdzie stopniami w półkręgu. Dwie małe rzeczułki, lub raczej kałuże, przesączały się do tego limanu, jak można było nazwać zatokę, a liście z tej strony wybrzeża miały jakiś niezdrowy i odurzający połysk. Z okrętu nie mogliśmy dojrzeć żadnego domu czy obwarowania, gdyż wszystko zakrywały drzewa, a gdyby nie istniała mapa w kajucie kapitańskiej, zawierająca wszystkie szczegóły, możnaby mniemać, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy tu zarzucili kotwi-