Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze jedno słówko z ust tego człowieka, a wpadnę w pasję!
Mieliśmy kilka burz, które jedynie ujawniły zalety Hispanioli. Majtkowie czuli się weseli i zadowoleni i musieliby być wielkimi wybrednisiami, gdyby było inaczej, gdyż mojem zdaniem, od czasów Noego nie było jeszcze drużyny okrętowej, którejby tak dogadzano, jak naszej. Za lada sposobnością wydawano podwójną porcję grogu. Raz po razu mieliśmy dzień jakiś uroczysty, zwłaszcza ilekroć tylko dziedzic usłyszał o czyichś urodzinach. W korytarzu zawsze stała beczka pełna jabłek, z której mógł korzystać każdy, kto miał ochotę.
— Nic dobrego stąd nie wyniknie — mówił kapitan do doktora Liveseya. — Psujecie tych zatraconych hultajów i robicie z nich djabłów wcielonych. Takie jest moje zdanie!
Lecz, jak się przekonacie, z beczki jabłek wynikło coś dobrego, bo gdyby jej nie było, nie bylibyśmy w porę przestrzeżeni i moglibyśmy zginąć wszyscy z rąk zdrajców. I otóż jak do tego przyszło.
Po chwilowem zejściu z drogi, mającem na celu uzyskanie wiatru w kierunku wyspy, która była naszym celem — nie wolno mi mówić wyraźniej — jęliśmy znowu zdążać prosto ku niej, wytężając uwagę dniem i nocą. Był to, według najdokładniejszych obliczeń, ostatni dzień naszej podróży: jeszcze tej nocy, albo conajwyżej nazajutrz rano, mieliśmy ujrzeć Wyspę skarbów! Przybraliśmy kierunek Pd. .Pd. Z. Morze było spokojne, lekkie podmuchy wiatru gnały nasz statek. Hispaniola płynęła równo, zanurzając raz po raz dziób i z szumem rozpryskując wodę, wspinając się na grzbiety fal i znów opadając spowrotem.