Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie gorsz się, chłopcze; można bezpiecznie brnąć w tem błocie i nie powalać się. Ten stary ptak jest bardzo cnotliwy, tylko ma skłonność do przekleństw, podobnie jak ja, wskutek nazbyt bujnego temperamentu; pozatem w świecie niema lepiej wychowanej istoty, możesz być tego pewny! Stara papla klęłaby tak samo, że tak powiem, przed księdzem na spowiedzi.
Mówiąc to, Długi Jan wedle swego zwyczaju brał się z powagą za czuprynę, chcąc wywołać we mnie przekonanie, że jest najlepszym człowiekiem pod słońcem.
Tymczasem dziedzic i kapitan Smollet trzymali się zawsze zdala od siebie. Dziedzic nie przejmował się wcale tym rankorem i lekceważył sobie kapitana. Kapitan ze swej strony nigdy się nie odzywał, chyba, że musiał odpowiedzieć na czyjeś zapytanie — ale i wtedy przemawiał zwięźle, głosem oschłym i opryskliwym, nie tracąc ani słowa napróżno. Dał się raz pociągnąć za język i przyznał, że mylił się w swem mniemaniu co do załogi, gdyż niektórzy z okrętników byli tak sprawni, jak tego wymagał, i wszyscy zachowywali się przyzwoicie. W statku był wprost zakochany.
— Ta nawa,[1] mości panie tak mnie słucha, jakby mi przysięgła przed ołtarzem wiarę i posłuszeństwo, — wyrażał się o nim, co nie przeszkadzało mu dodawać:
— Bądź co bądź, wyznam szczerze, że nie powrócimy do domu i że mi się nie podoba ta wyprawa!

Na to dziedzic odwracał się i przechadzał się z zadartą głową po pokładzie, mówiąc:

  1. Okręt — the ship — jest w języku angielskim rodzaju żeńskiego; marynarze często nazywają go poprostu she — ona.