Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

traktując go jak kundla podwórzowego; był on jeszcze niewprawny w robocie, więc nie zaniedbałem żadnej sposobności, by go strofować i popychać.
Przeszła noc, a na drugi dzień po obiedzie znów obaj z Redruthem puściliśmy się pieszo w drogę. Powiedziałem: do widzenia! matce i zatoce, nad którą żyłem od urodzenia, i staremu drogiemu „Admirałowi Benbow“, który już mi mniej był drogi, odkąd go przemalowano. Jedną z ostatnich mych myśli było wspomnienie o „kapitanie“, który tak często wałęsał się po wybrzeżu w swym wystrzępionym kapeluszu stosowanym, ze starą mosiężną lunetą pod pachą, z policzkiem, pokiereszowanym od szabli. Niebawem minęliśmy zakręt drogi i strony rodzinne znikły mi z oczu.
Już się zmierzchało w pustkowiu, gdy wsiedliśmy do dyliżansu przy zajeździe „pod królem Jerzym“. Wcisnąłem się między Redrutha i otyłego, podeszłego już w leciech jegomościa; pomimo szybkiej jazdy i nocnego chłodu musiałem zrazu tęgo zadrzemać, a następnie chrapnąć snem kamiennym, podczas gdyśmy mijali góry, doliny i postój za postojem — skoro bowiem, szturchnięty przez kogoś w żebra, obudziłem się i przetarłem powieki, zobaczyłem, że jesteśmy przed wielkim gmachem w ulicy jakiegoś miasta, a słońce świeci już wysoko na niebie.
— Gdzie jesteśmy? — zapytałem.
— W Brystolu — usłyszałem głos Tomasza. — Wyłaź, ospalcze!
Pan Trelawney zakwaterował się w odległej gospodzie, aż koło stoczni, aby mógł doglądać roboty na statku. Zwróciliśmy tam swoje kroki. Ku wielkiej mej uciesze droga nasza wiodła wzdłuż nabrzeża, gdzie