Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

, że niekiedy miałem chęć, jak to mówią, wyskoczyć ze skóry. Należało czemprędzej coś przedsiębrać; wnet przyszło nam do głowy, by wyjść razem z domu i szukać pomocy w sąsiedniej osadzie; myśl tę odrazu wprowadziliśmy w czyn. Jak byliśmy, z gołą głową, tak pognaliśmy wśród gęstniejącego mroku i przenikającej mgły.
Osada była od nas oddalona o kilkaset jardów, lecz leżała na uboczu, po drugiej stronie sąsiedniej zatoki. Wielkiej otuchy dodawało mi to, że znajdowała się w kierunku przeciwnym temu, skąd pojawił się ślepiec i dokąd przypuszczalnie podążył spowrotem. Byliśmy w drodze ledwo kilka minut, lecz po kilkakroć zatrzymywaliśmy się, aby zrównać się z sobą lub nadsłuchiwać. Jednakże nie doszedł do nas żaden odgłos osobliwy lub niepokojący — słychać jeno było cichy szmer fal i krakanie wron na drzewach.
Gdy dotarliśmy do osady, już tam wszędzie pozapalano światła — nigdy w życiu nie zapomnę tej błogości, jakiej doznałem na widok żółtawego blasku w drzwiach i oknach; lecz, jak się przekonałem, była to jedyna pociecha, jakiej zaznać mogliśmy w tej dziurze. Myślicie może, że ludzie mieli choć trochę wstydu w duszy? — gdzietam!... Nie można było znaleźć litościwej duszy, któraby się zgodziła wracać z nami pod „Admirała Benbow“. Im więcej opowiadaliśmy o swych obawach, tem skwapliwiej każdy, zarówno mężczyzna, jak kobieta czy dziecko, zatrzaskiwał nam drzwi przed nosem. Nazwisko kapitana Flinta, dla mnie obce, było niektórym aż nazbyt dobrze znane i wywoływało nieopisany przestrach. Paru ludzi, którzy pracowali w polu opodal od „Admirała Benbow“, wspominało ponadto, że na gościńcu wi-