Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okazałyby się może bardziej błogosławione, aniżeli wyniki najrzadszych cnót. I nie dlatego, że zabiłeś handlarza, ale dlatego, że jesteś Markheimem, chcę ułatwić ci ucieczkę.
— Otworzę ci moje serce — rzekł Markheim. — Ta zbrodnia, przy której mię zastałeś, jest moją ostatnią. Po drodze ku niej nauczyłem się wiele. Ona sama jest nauką, przypadkową nauką. Aż do tej chwili popychany bywałem z wewnętrznym buntem ku temu, czego nie chciałem. Byłem zaprzedanym niewolnikiem nędzy, popychanym i smaganym. Są krzepkie cnoty, co umieją ostąć się wpośród tych pokus. Moja nie. Paliła mię żądza rozkoszy. Ale dzisiaj, i właśnie z tego czynu, osiągam jedno i drugie: przestrogę i bogactwa, moc i świeżą wolę: być odtąd samym sobą. Staję się na każdem polu swobodnym aktorem w świecie. Widzę, jak się cały przemieniam: te ręce stają się rozdawcami dobra, to serce osiąga spokój. Coś tchnie na mnie z dawno minionych dni, coś z marzeń, które śniłem wieczorami świątecznemi przy dźwiękach organów kościelnych, coś z przeczuć, mglących się w mej duszy, gdy wylewałem łzy nad kartami wzniosłych ksiąg, lub, gdy niewinnem dzieckiem rozmawiałem z moją matką. Tam leży moje życie: błąkałem się przez lat niewiele, ale oto... widzę poraz wtóry gród mego przeznaczenia.
— Użyjesz tych pieniędzy na giełdzie? — wtrącił przybysz. — Jeżeli się nie mylę, straciłeś już tam kilka tysięcy?
— Ach! — rzekł Markheim — ale tym razem mam pewną kombinacyę.
— Tym razem stracisz tak samo — odpowiedział gość spokojnie.
— Ach! ale zatrzymam połowę — zawołał Markheim.
— Którą także stracisz — odparł tamten.