Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obojętnem mi jest, jaka przemożna siła cię unosi, byle cię niosła w odpowiednim kierunku. Ale czas leci. Służąca opaźnia się, przyglądając twarzom tłumu i wystawom sklepowym, mimo to jednak wciąż się zbliża. A pamiętaj, jest to tak, jak gdyby uosobiona szubienica kroczyła ku tobie przez świąteczne ulice w dniu Bożego Narodzenia. Czy mam pomódz ci, ja, co wiem wszystko? Czy mam ci powiedzieć, gdzie znajdziesz pieniądze
— Za jaką cenę? — zapytał Markheim.
— Ofiaruję ci tę usługę, jako podarunek gwiazdkowy — odrzucił tamten.
Markheim uśmiechnął się mimo woli z odcieniem gorzkiego tryumfu.
— Nie — powiedział — nie chcę nic przyjąć z twych rąk; gdybym umierał z pragnienia i twoja dłoń przybliżyła mi dzbanek do ust, znalazłbym odwagę, aby go odtrącić. Może to przesąd, ale nie chcę uczynić nic, coby mię wydało w moc Złego.
— Nie mam nic przeciwko skrusze na łożu śmierci — zauważył przybysz.
— Ponieważ nie wierzysz w jej skuteczność! — zawołał Markheim.
— Nie mówię tego — odparł tamten — ale patrzę na te rzeczy z innego punktu widzenia i gdy życie się kończy, interes mój upada. Człowiek żył, aby mi służyć: szerzyć smutek i nienawiść pod płaszczem religii, lub siać kąkol w pole pszenicy, jak ty to czynisz w chwili słabej uległości żądzy. Teraz, gdy jest już tak blizkim wyzwolenia, może mi oddać jedną jeszcze, ostatnią przysługę: żałować, umrzeć z uśmiechem i tym sposobem zbudować w ufności i nadziei bojaźliwszych z pomiędzy moich uczni, którzy go przeżyli. Nie jestem tak srogi pan. Spróbuj. Doświadcz mię. Przyjmij moją pomoc. Używaj życia, jak to czyniłeś dotąd, używaj go swobodnie, rozwal się z łokciami przy biesiadnym stole, a gdy