Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się na dół, do pokoi parterowych, niezmiernie blade, oświetlało niewyraźnie wejście do sklepu. A jednak... czyż w tym skrawku wątpliwej jasności nie zwieszał się chwiejny cień?
Nagle, jakiś jowialny gentleman, przechodzący ulicą, począł bić laską o drzwi sklepu, towarzysząc uderzeniom krzykiem i szyderstwami, w których powtarzało się ciągle nazwisko handlarza. Markheim, zlodowaciały z przerażenia, spojrzał na zmarłego. Ale nic! leżał spokojny i cichy, odszedł daleko, gdzie nie dosięgało echo tych uderzeń i krzyków, spoczął u jeziora wiecznego milczenia.
A to imię, które baczność handlarza umiałaby niegdyś pochwycić po przez wycie burzy, stało się czczym dźwiękiem. Niebawem też jowialny gentleman znużył się daremnem dobijaniem i odszedł.
Było to jawne ostrzeżenie, by kończyć pośpiesznie to, co pozostawało do zrobienia, wydobyć się z tego oskarżającego sąsiedztwa, zanurzyć, jak w kąpiel, w tłum londyński i dosięgnąć, po drugiej stronie dnia, tego portu bezpieczeństwa i pozornej niewinności, swego łóżka.
Jeden gość już przyszedł, każdej chwili mógł zjawić się drugi, bardziej uparty. Dokonać czynu i nie zżąć jego owoców, byłoby zbyt nikczemnem fiasko. Pieniądze, to był teraz cel Markheima, a środkiem po temu... klucze.
Spojrzał przez ramię na otwarte drzwi, gdzie zwieszony cień wciąż chwiał się i drżał, i nie wyczuwając świadomie najlżejszej duchowej odrazy, tylko z mimowolnem drgnięciem fizycznego wstrętu, przysunął bliżej ciało ofiary. Wygląd ludzki znikł zupełnie. Jak odzież, na wpół wypchana otrębami, leżały rozrzucone członki, zgięty we dwoje kadłub, na podłodze, a wszakże przedmiot ów odstraszał go. Lękał się, że jakkolwiek tak