Strona:PL Puszkin Aleksander - Czarny orzeł.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jowi Gawryłowiczowi. Może pogrzeb będzie bogatszy i gości wezwą więcej, lecz czyż Bogu nie wszystko jedno?
— Ach, ojczulku! i my chcieliśmy zaprosić całe sąsiedztwo, ale Włodzimierz Andrzejowicz nie chciał. Nie bój się, mamy dość wszystkiego, jest czem gości uraczyć... co każesz podać? Kiedy już niema ludzi to niech was ufetuję drodzy goście.
Ta miła obietnica i nadzieja na ponętny pierog przyśpieszyły kroki biesiadników. Przybywszy do dworu szczęśliwie zastali stół już nakryty i podaną wódkę.
Tymczasem Włodzimierz zagłębił się w gąszcz drzewny, usiłując ruchem i znużeniem zagłuszyć duchową mękę. Szedł, nie zwracając uwagi na drogi; gałęzie ustawicznie zaczepiały i napadały go, nogi grzęzły co chwila w błocie — lecz on na nic nie zważał. W końcu doszedł do maleńkiej leszczyny, okrążonej ze wszystkich stron lasem; ruczaj wił się w milczeniu pod drzewami napół obnażonemi przez jesień. Włodzimierz zatrzymał się, usiadł na chłodnej ziemi i myśli, jedna bardziej od drugiej ponura, zgęstniały mu w duszy... Odczuwał mocno swoje osamotnienie, przyszłość widział zakrytą groźnemi chmurami. Walka z Trojekurowym zapowiadała nowe nieszczęścia. Uboga jego własność mogła przejść w cudze ręce; w takim razie czekała go nędza. Długo siedział nieruchomy na jednem miejscu, patrząc w cichy prąd ruczaju, niosący kilka zżółkłych liści, i żywo wyobrażał sobie podobieństwo tak prawdziwe,