Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się, aż wreszcie przystanął zrozpaczony, siadł na wilgotnej ziemi i głośno zapłakał.
A tam w domu czekała nań matka w śmiertelnym strachu; na milową przestrzeń słyszał bicie jej serca, gdyby okropny jęk zbolałych dzwonów. A tam ojciec przerażony całą wieś zwołał, by chłopi z latarniami jego dziecko odszukali. Zaroiły mu się w oczach od świateł i światełek, aleć nie — to te piekielne, błędne ogniki, dusze masonów: strach!
Nogi zachwiały się znowu pod nim i upadł. A grzęzka ziemia zaczyna się pod nim uginać, usuwać i leci, leci, leci w ciemność...
Hanka!
A morze jak widne i szerokie lodem i śniegiem pokryte.
Sanki w uprzęży trzech rysaków pędzą co koń wyskoczy po martwem jego łonie. A Hanka tak gorąco do niego przytulona, schowana pod jego futrem niedźwiedzim, z nim razem dąży tam, gdzie w ciemnej nocy smuga latarni morskiej znaczy drogę, a potem dalej i dalej choćby na koniec świata, ale razem...
— To szczęście! Niech ono będzie bezmiarem rozpaczy, bezmiarem zgryzot, bezmiarem wyrzutów palących —
— Niech ono będzie najboleśniejszym, ale pozostanie szczęściem, bo taka miłość pięknem jest —
— Niech ono będzie całym rajem wspomnień wierzącego dziecka —
— Niech ono będzie wiosennem drganiem całej