Przejdź do zawartości

Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
P

Późną nocą zaszedł do restauracyi pod białym pawiem.
Naokół wielkiego stołu siedziało kilku malarzy, paru literatów, kilku „genjuszów bez teki“.
Stasinek jak zawsze błądził pijanemi palcami po fortepianie, ale tym razem cała gromadka była jakaś chmurna i milcząca.
Śmierć dwóch kolegów zaciężyła duszną atmosferą.
Jakieś straszne „memento mori“, a każdemu z nich zdawało się, że muska go skrzydełko śmierci.
Pili w milczeniu, albo też po cichu opowiadali sobie tajniki z życia swych zmarłych kolegów. Albo też z rozpacznemi kpinami wskazywali tego, na którego teraz kolej przyjdzie. Jednego kiła żarła, drugi znów szamotał się w ostatnich zapasach z suchotami, innemu zaś nałóg pijaństwa wszystkie siły poderwał. Tamtego malarya trawiła...
Jakie to straszne.
Ale stokroć straszniejsza ta malarya moralna, która zdrowych niszczyła.
O ten, ten z najzdolniejszych frymaczył swoją sztuką, jak ostatnia ladacznica swem ciałem. Tamten