Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że całe to jego pożycie to może tylko przykry sen. A naraz powiedział głośno:
— Przecież ja nigdy z nią nie żyłem! Skąd te zmory, te urojenia? Przecież ja tylko Hankę, Hankę w sobie nosiłem...
I tak doszczętnie zagubił świadomość i pamięć swej przeszłości, że zląkł się o siebie. Zimny pot wystąpił mu na czoło, był pewien, że nastąpi recydywa choroby.
Rozglądał się po pokoju, a wzrok jego spoczął na w okół rozwieszonych akwafortach Goyi.
Jakieś legendarne zwierzę, coś w kształcie gryfa, z tułowiem szalonego ogiera z rozpiętemi, olbrzymiemi skrzydłami, niesie na swym grzbiecie w jakiś ciemny straszny przestwór dwojga ludzi: mężczyznę i kobietę. On silnie wsparty trzyma w swych ramionach kobietę z płomiennym, jasnym włosem, z rozpacznie wyciągniętemi rękoma.
— Tak, to ja sam; ja ją porwałem i ja ją unoszę. Dokąd... Chryste Panie! Dokąd?..
Groza i męka rozszalała się w jego sercu.
Oczy, te skrwawione oczy ptaka wlepiły się aż na dno jego duszy.
A ten czarny, bezdenny przestwór!
Gdzie jego granice i jakie zeń wyjście?
Co czeka na jego dnie?
Szeroko rozwarte oczy wlepił w przyszłość — ciemność — ale tylko ciemność bez końca...
Strach zjeżył mu włosy.