Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wstał, chodził po pokoju, chciał znowu siąść przy fortepianie, ale machnął ręką — po co?
Czas już, czas!
Już dojrzał do śmierci.
Śmierć, cicha, dobra, straszna, potężna, tak, jak wszelka piękność...
Namyślał się... Aha, toć jego manuskrypta owiązane grubym sznurkiem — tak, to najlepiej, nie ma pieniędzy na rewolwer, a trucizny nie chcą dać....
Tak, tak, to wszystko jedno — suchoty, rak, dżuma, sznurek, głód, — wszystko, wszystko marność i utrapienie ducha.
Nawiązywał pętlicę.
Zaśmiał się błędnie.
— A to ci heca — dwa pogrzeby naraz — ah! co ci biedni, głodni reporterzy na tem zarobią...