Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go zębami szarpać, a on byłby spokojny, bo miał ją przy sobie...
Ogarnęło ich jakieś wielkie, samotne zmęczenie. Zdawało im się, że są odcięci od ludzi, że błądzili przez dzień cały po głuchej pustyni, że jakiś olbrzymi żywopłot wyrasta przed nimi i odgradza ich od świata: mała ścieżka nad morzem — przed nimi widny, szeroki, otwarty ocean — za nimi niebosiężny płot zjeżony kolcami, poplątany gdyby kunsztowna tkanina głębokiego dywanu perskiego. A morze się rozlało migocącem, lekko zmarszczonem lustrem, morze głębokie i ciemne — a za nimi żywy mur.
Byli sami, i tak im dobrze było z sobą w współsennem zmęczeniu.
— Jam taka zmęczona, tak strasznie zmęczona — tuliła się do niego, jak chory ptak tuli się do ciepłej dłoni człowieka...
Spojrzała na niego nieprzytomnie.
— A... a... no, nic już, nic... Widzisz, jam taka strasznie zmęczona...
— Twoje włosy, Hanula, włosy twoje...
— Pocałuj, pocałuj moje włosy...