Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie popatrzeć! Bo nie wiem, nie wiem, co zrobię, gdy wyjedziesz...
Odsunęła się od niego i patrzała nań nieprzytomnie.
— Nie wiem, nie wiem, nie wiem...
Mówiła prawie z obłąkaniem i jakby do siebie.
— Nienawidzę cię, brzydzę się tobą — przyszłam, by ci najcięższą obelgę rzucić w twarz, a gdy cię znowu ujrzałam, gdy posłyszałam twój głos, gdy...
Zerwała się.
— Janek, jam chora, obłąkana, ja oszalałam z bólu. Kochasz mnie taką? Ha, ha, ha... Kochasz? Kochasz? ha, ha, ha...
Śmiała się długo, cichym, obłędnym śmiechem.
A w nim, jakby się coś załamało. Czuł tylko, że ją kocha, że nigdy nikogo nie kochał prócz niej, że wszystko inne było złudą, marą, głupim, ciężkim snem...
— Hanka, już teraz na zawsze pozostanę przy tobie.
— Tak, tak, zostań, zostań... powiedz mi to raz jeszcze...
I znowu zerwała się na równe nogi.
— Powiedz mi, powiedz, powiedz!
— W piekło potępienia pójdę, ale z tobą...
Glińska znowu zaśmiała się — cicho — błędnie...
— Tak, tak, tak...
Jakiś olbrzymi spokój wypełnił jego duszę po brzegi. Mogłaby teraz rzucać mu w twarz najobelżywsze wyrazy, mogłaby pienić się z nienawiści, mogłaby