Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trumny. Zdawało mi się, że już — już umarłam — ale, gdym cię zobaczyła wtedy o zmierzchu, zanim zachorowałeś — a i ty widziałeś — widziałeś mnie dobrze — straciłam zmysły, i proszę, i błagam cię, jedź, jedź, bo oszaleję, bo stanie się straszne nieszczęście... I będziesz mnie miał na sumieniu...
Zesłabła, obwisła cała w jego ramionach.
Całował ją, tulił, i powtarzał ustawicznie: Hanka moja, Hanka, Hanka...
Broniła się słabo, obezwładniona.
— Nie całuj mnie — szeptała — jak taka słaba, bronić się nie mogę, twoja pieszczota ogłusza mnie, krwią mózg mi zalewa — a to mnie kala, brudzi, zohydza — a ja się oprzeć nie mogę...
Pochwycił ją jak dziecko i nosił dookoła pokoju.
— Hanka, kocham cię, o żebyś wiedziała, jak cię kocham!
Wyrwała się nagle, drżąca, wściekła, rozszalała:
— Nie kłam! Nie kłam! Powiedz brutalnie, bezwstydnie: pragnę cię — ale nie mów, że mnie kochasz! Ha, ha, ha... Jakiś ty wstrętny i — o Boże, litościwy Boże — jak ja cię kocham!
Śmiała się i płakała.
— Jak ja cię kocham! Każde twoje dotknięcie w szał mnie wprowadza. Spojrzeć na ciebie nie mogę, bo, bo... Boże, jak ja tęskniłam za tobą!
— Jak ja sobą gardzę! Jakam ja wstrętna, podła, marna — kochać człowieka, który mi serce zdeptał — ciebie kochać! — o jakażem ja podła i marna!