Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie? Nie? — Roześmiała się. — Nie? Ja pana do tego zmuszę!
— Pani?
— Tak, ja, ja — ja to zrobię.
Spojrzał na nią przeciągłym, smutnym wzrokiem.
— Nienawidzisz mnie?
Patrzyła przed siebie dalekiemi nieprzytomnemi oczyma.
— Nienawidzisz mnie, tyś mnie zawsze nienawidziła. Zawsze, zawsze. Twoja miłość była nienawiścią.
Uśmiechnęła się.
— Tak, tak, moja miłość... miłość... Czemu mówisz o miłości? Nie kalaj tego słowa — nie kalaj, bo ty brukasz miłość, hańbisz ją...
Podniecała się.
— No, rzuć się na mnie, — zgwałć mnie — masz prawo.
Mówiła cicho, spokojnie, mówiła jakby z jakiemś dalekiem przypomnieniem.
— Wy wszyscy macie prawo — dla czego ty sam jeden tylko? Zdaje się, że gdzieś napisałeś: bo jeżeli żona przestąpi próg obcego męża, ukamienujcie ją...
— Hanka, Hanka, co ty mówisz — nie mów tego.
Mówiła coraz ciszej i coraz spokojniej.
Nie, nie gniewaj się — nic nie jesteś winien. Wszystko, wszystko moja wina; byłam niepoczytalna, po raz pierwszy pokochałam, nigdy przedtem nie kochałam, nie umiałam ukryć mej miłości, aż nadto dawałam ci do poznania, co się we mnie dzieje — tak,