Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kących, aby ci zbrodnię twoją krwawem znamieniem na czole wypiekły — na czole cudzołożnicy?
Wiarołomna żona śmiała się z dzikim bezwstydem, a nogi jego obejmowała coraz silniej, coraz rozpaczniej drobna, wątła postać:
— Nie przeklinaj mnie z nią razem!
— Czemuż srom mój — wołał — nie przepełnił duszy twej takim strachem i grozą, abyś spełniwszy zbrodnię, nie śmiała ruszyć się z miejsca, w lęku, że ziemia u stóp twych się otworzy, że piekło cię pochłonie?
Hanka! Hanka! zaskowyczał piekielny chichot w powietrzu.
Ochłonął, potarł czoło.
Ta strojna, ta pyszna, z barbarzyńskim przepychem złotych łańcuchów i naramienników, śmiała się szyderczo.
— Do kogo to mówisz? Do mnie? Jam ci wiarę złamała, ale wtedy, gdyś ty mi ją złamał. Patrz, patrz, jak prosi i błaga, byś jej nie przeklinał. Przecież ją kochasz. Twoje słowa grzmią w jej sercu piekielnem echem. Mnie nie masz nic do wyrzucenia. Jesteśmy siebie warci.
Odeszła.
Patrzał błędnie na Hankę. A potem przykląkł przy niej. Wziął jej nogi w swoje ręce i całował je: Hanka, moja Hanka!
Hanka płakała.
Tulił i kołysał ją w ramionach.