Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rops, to akwaforta Ropsa błysło mu w głowie...
Nie, nie! to madame Delmonse! Madame Delmonse! wołał Winiarski powieszony na szczycie wieży katedralnej w Burgos, powieszony u serca największego dzwonu...
Ależ nie! To znowu Rops...
— Gdzież tam. To rzeczywiście madame Delmonse.
Kościotrup począł się ożywiać, poruszać, nabierać ciała, zgniłego, strupieszałego ciała, pokrytego wrzodami, wyszedł z trumny, stanął na środku pokoju — i jakaś ohydna, hydropiczna nierządnica poczęła tańczyć potwornego kankana...
A wokół niej ciżba ludzi — nie! nie ludzi, bo widział tylko oczy, oczy szakali, tygrysów, zachłanne, drapieżne, chciwe oczy.
— To taniec cnoty i wstydu...
Nierządnica rzucała się coraz bezwstydniej.
— To taniec harmonii i wesela...
Bezwstyd i ohyda tańca przekraczały granicę najwyuzdańszej rozpusty...
Rozległy się oklaski, wycia, wrzaski...
Potem wszystko się rozlało w jakąś rozpaloną, ognistą ciecz — całe morze płomieni poczęło szaleć wokół niego, jakieś płomienne kule, nie, serca, jęły skakać nad jego głową, potem wszystko pogasło — straszna, pusta, przeraźliwa noc...
Krzyknął i zemdlał.