Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Turski okręcał guzik od surduta Czerkaskiego.
— Wolno teraz panu mówić: Turski niszczy swój talent. Turski jest dziennikarzem, Turski ma jedno pragnienie, by wydać trzeci lub czwarty nakład, ale panie, ten Turski ma wściekły żal i ból w sercu, że nie może tego zrobić, coby mógł zrobić, bo mu nie wolno, bo — ha, ha, ha — ma żonę i dziecko.
Turski był dziwnie podrażniony. I naraz krzyknął na cały głos:
— Pieniędzy, pieniędzy! By módz tworzyć, by duszy nie brukać, by się nie kalać, by — ha, ha, ha...
Ale nagle oprzytomniał. Obejrzał się nieśmiało dookoła.
Nikt nie zważał na ten wykrzyk. Było gwarno i wesoło. Tylko Stasinek trącił Czerkaskiego:
— Ten się zalał.
Czerkaski spojrzał głęboko w oczy Turskiego. Chwilę patrzyli na siebie. Turski był już teraz zupełnie spokojny.
— Nie jestem pijany, panie Czerkaski, ale — ale, jeżeli są tragedye — straszne, okrutne tragedye — to ja je przeżywam. Wiem, że mógłbym zrobić coś wielkiego — ogień mnie trawi — a muszę, muszę ciskać na targ te głupie, nędzne, jałowe rzeczy, bom biedny, bo ha, ha, ha... Zdaje się, że to pan mówił o malaryi, którą Wisła zieje, ta Wisła, która ma czas, i płynie wolno, i zieje wolno zarazki choroby, bo ma czas. Ja mam tę malaryę w krwi, w kościach,