Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A Twoje imię święte, niech będzie błogosławione!
Ktoś Ty? Czem-eś Ty?
Uczuł straszny lęk. Ale tylko na chwilę.
Bo już, już padł na kolana i oparł skroń o sofę.
Chciał się modlić; nie umiał.
Więc tylko jeden bełkot, jeden krzyk, jeden straszny, cichy smutek:
— Wybaw mnie, Panie!
Turkot na ulicy stał się nieznośny. Oprzytomniał.
— Tak, tak.... tak się kończą chwile uniesienia i smutku. Trzeba iść spać — he, he — spać... Och, jaki-m ja zmęczony!
Obejrzał się.
— Wstydzę się ja nigdy nie jestem śpiący, ani zmęczony.
Położył się na kanapie.
I nadeszła biała godzina. Położył swe serce w białe jej dłonie i płynął tam, gdzie szatan przestał podszeptywać ludziom, by przyjaciel przyjaciela zdradzał, by żona z lekkiem sercem męża opuszczała, by... by...
Boże, mój Boże...