Przejdź do zawartości

Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzykiem wyzwolenia, tysiące znanych i nieznanych planet rzucą się w piekielne objęcia Molocha-Słońca. Ze wszystkich dali, ze wszystkich wysokości ciska się to wszystko, leci, rzuca, obrywa się w to łono strasznej, potwornej matki.
Matka umiera.
He, he! nie umiera, na nowo życie rozpoczyna, rozognia się, pali — i cały system słoneczny staje się odnowa mgławiskiem — ciałem — ogniskiem — i... och! i... pierścień wiecznego powrotu rozpoczyna się na nowo.
co?
„Tak, jak się to wszystko odnowa rozpocznie, powrócę i ja, i stanę, jak dziś, przed wami z moją białą różdżką“.
I toż jest moje przeznaczenie?
A może to malarya, która ich wszystkich naokół niszczy?
Może i w moją duszę wszczepiła ta mściwa, ta złośliwa Wisła jad malaryi?
Nie, nie, coś w nim krzyknęło.
I czem jestem?
Byłem i będę!
Milion razy świat się przetworzył; pozostał taki sam, jaki był, milion razy powróci taki sam, jaki był. Byłem, po milion razy byłem i po milion razy będę. I byłem, i wrócę coraz silniejszy, coraz więcej świadomy. To wszystko, na co byłem ślepy przed milionem lat, przejrzę, gdy powrócę...