Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stali jeszcze chwilkę. Naraz wspięła się na palcach, wygięła się i zatonęła wzrokiem w jego duszy. Porwał ją na ramiona, podrzucił na swe piersi, wgryzł się ustami w jej usta, pociemniało mi w oczach, schwyciłem kurczowo poręcz mego krzesła i krzyczałem jak wściekły:
Silniej jeszcze, silniej!
A krzyk mej woli był jakby biczem, który ich na siebie smagał, zdawało mi się, że jestem tysiącznogłowym tłumem, który dwóch gladyatorów na siebie szczuje.
Widziałem jak się obślizgła z jego ramion, siadła na ziemi, oddychała głęboko i patrzała na niego.
O ta nieskończoność sytego szczęścia w jej oczach, to bezkresne oddanie się w każdem drgnięciu jej ciała.
Wyszedłem, taczając się z pokoju.
Może, że chciałem im dać czas, by się raz jeszcze sobą nasycić mogli.
Gdym wrócił, leżał u jej nóg, całował jej stopy, i był szczęśliwy, och tak szczęśliwy...
Teraz już nie cierpiałem więcej. Otrzeźwiałem i byłem na wszystko obojętny. Nie czułem bólu, nie czułem zazdrości — wszystko się skończyło.
Położyłem się w ciemnym kącie na dywanie, zapaliłem papierosa, paliłem jakiś czas, nie myśląc o niczem, słyszałem znowu jego deklamacyą i jej grę i usnąłem.
Gdym się na drugi dzień przebudził stała obok mnie i patrzała na mnie z jakąś okrutną otwartością. Może się chciała tłomaczyć, powiedzieć mi wszystko, alem nie potrzebował żadnych wyjaśnień, wiedziałem przecież wszystko, więcej może, niżby mi sama powiedzieć mogła lub chciała.
Nic już nas ze sobą nie łączyło.