Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Inna, och inna tęsknota teraz mi duszę nurtuje.
Tęsknota za nią przeżarła żyłką obcego kamienia twardy granit mej duszy, i pęka, kruszy się granit, chorzeje tą obcą żyłą.
I wżarła mi się w każdą myśl, w każde uczucie. W najdrobniejszym atomie myli mych i pragnień na jawie i we śnie wciąż ona prześwieca, przenikła mi duszę aż do dna, wrosła w każdą szczelinę mego ciała, w każdą komórkę mego mózgu.
Pocznę malować, to z pod ręki wyrasta mi jej twarz, w jej ruchy układają się linie, które kreślę, a jej gorący śmiech mąci mi szczerozłote dźwięki mych barw.
I naraz opadają ręce, myśli bezładnie się plączą, i wciąż, i wciąż... o Boże!
Każdą chwilę szczęścia raz jeszcze przeżywam, odtwarzam w duszy dźwięk jej słowa, kocham go, pieszczę, całuję i słyszę jak drga, jak szemrze, jak mnie kocha i w serce mi się wcałowuje.
I znowu czuję to pragnienie, które przy niej odczuwałem: dotrzeć do ostatnich celów sztuki, rozwiązać ostatnie zagadki bytu przez stopienie dwóch istot w jedno kosmiczne Ja — Ty.
I znowu czuję tę moc, jak gdyby wszystko chaosem było, z którego ja dopiero nowe światy miałem ukształtować, jak gdyby całe stworzenie śniło jeszcze w praiłach, z których ja dopiero ród nowych miałem wyprowadzić żywotów.






Och pomnę, pomnę...
Szliśmy przez las kasztanów, co właśnie rozkwitły.
Szedłem z nią, miałem ją tuż przy sobie i przyciskałem jej ręce do mej piersi. Czułem jej bezgraniczne oddanie się. Zdało się, że rozszalała fala tego oddania płomiennem otoczyła nas kołem, że coraz szybciej zacieśniała to koło, chwytała nas