Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo ból, to wieczność, z której się wszystko wyłoniło, bólem przemawia wszelka przeszłość, a w przyszłości nic prócz runów bólu.
Ach stłumić ten ból chociażby chwilką tworzenia, upoić się oddechem wieczności, zaniknąć w ciemnej otchłani nieświadomej rozkoszy, gdy z pod ręki dzieło wyrasta!
Napróżno!






Dziś próbowałem pracować.
Nie mogę!
Nie mam już tej tęsknoty, która niczego nie pragnie, jest sama sobą, sama sobie celem i przyczyną.
Tęsknota, co mnie kiedyś w nocach księżycowych rzucała na miękkie świeżo rozorane pole, tęsknota za czemś niepojętem, a tak silna, że rękoma się w ziemię wgrzebywałem i przysypywałem się rodzinną glebą gdyby miękkim jedwabiem pierza edredonowego.
Tęsknota, co w duszy artysty wichrzy się burzą, to znów w przeczysty lazur nieba spływa, leje się i kołysze od jednego bieguna do drugiego, to znowu w dzikich odmętach krąży po mózgu, oblewa od prapoczątku ukryte w nim obrazy, wyłania je, ucieleśnia, przetwarza i w nowem pięknie, w nowej sile odradza.
O ta dumna przeczysta tęsknota dojrzewającego dziecka, co w ciemnym bólu swą przyszłą twórczość przeczuwa, tęsknota artysty, co w skupionem upojeniu słucha, jak chaos gwiazdy poradza, wielka tęsknota początku, rodzenia, bytu, tęsknota zmroku co się w łoże nocy ściele i tęsknota brzasku, co w krwawym przepychu odkupienia swe zmartwychwstanie święci.