Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień zaledwie minął.
Wczoraj jeszcze widziałem ją przy tym stole smutną, znękaną. Patrzała na mnie ze strachem i wstydem, czuła się winną, i czuła, że nadeszła godzina rozstania.
Byłem spokojny. A był to straszny spokój, jakiego nigdy przedtem nie znałem. W głowie jakaś szeroka pustka i w sercu pustka. Patrzałem przed się, zaledwie byłem w stanie rozeznać przedmioty, czasami traciłem zupełnie świadomość tego, co zaszło, co mnie czeka — co teraz — w tej chwili koniecznie nastąpić musi.
Spojrzałem na nią, widziałem jej twarz jak przez sen, a naraz spostrzegłem jej oczy, jak się badawczo, z dziwnym, prawie bolesnym niepokojem we mnie wpijają.
Otrzeźwiałem, myśli się skupiać poczęły.
Patrzeliśmy na siebie chwilę z taką siłą, jakbyśmy duszę sobie wyssać chcieli, ale nie zniosła bólu mego wzroku — spuściła oczy — i w tej chwili zapomniałem o wszystkiem — patrzałem z cichą, a smutną rozkoszą na tę drobną delikatną twarz, którą tak namiętnie ukochałem.
— A więc się rozstaniemy…
Mówiłem wolno, z jakiemś dziecinnem namaszczeniem, byłem mocno wzruszony. I wzięła mnie taka litość nad samym sobą, że chciało mi się płakać i śmiać, dusiło mnie coś w gar-