Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rągać niedoli tego który był sprawcą ich własnej.
Mając życzliwy wiatr od lądu, okręt oddalał się szybko od brzegów Afryki. Nie lękając się już angielskich krążowników, kapitan myślał jedynie o olbrzymim zysku czekającym go w koloniach, dokąd się kierował. Jego „heban“ chował się bez uszczerbków. Żadnych zaraźliwych chorób. Dwunastu czarnych jedynie, i to najsłabszych, umarło z gorąca: to była drobnostka. Iżby jego towar ludzki jaknajmniej ucierpiał od trudów podróży, kapitan dawał bacznie, aby codziennie wyprowadzano niewolników na pokład. Kolejno trzecia część tych nieszczęśników miała swoją godzinę, dla uczynienia zapasów powietrza na całą dobę. Część załogi pilnowała ich, uzbrojona od stóp do głów, z obawy buntu; zresztą nigdy nie zdejmowano im zupełnie kajdan. Czasem majtek jakiś, umiejący grać na skrzypcach, raczył ich koncertem. Ciekawe było wówczas widzieć jak wszystkie te czarne twarze obracały się ku grajkowi, traciły stopniowo swój wyraz tępej rozpaczy, śmiały się szerokim śmiechem i klaskały w ręce o ile łańcuchy na to pozwoliły. — Ruch jest dobry dla zdrowia; toteż