Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale ocienionego wysokiemi ścianami, które stanowiły jego obramienie. Niepodobnaby znaleźć miejsca, któreby przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój. U stóp kończystych skał wypływało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych zielonych dębów, stale ubezpieczonych od wiatru i odwilżanych źródłem, wnosiło się nad brzegiem i okrywało je swoim gęstym cieniem: wreszcie, dokoła sadzawki, delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleść w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil w koło.
Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś człowiek spoczywał tam już: prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem, wstał i podszedł do swego konia, który skorzystał ze snu pana aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, wzrostu średniego ale silnie zbudowany, o spojrzeniu dumnem i posępnem. Cera jego, niegdyś może piękna, stała się, pod wpływem działania słońca, ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za