Strona:PL Poezye Karola Antoniewicza tom II.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tam gdzie się Tatrów wznoszą śnieżne szczyty,
A dumny orzeł wije się nad skały,
Nad brzegiem Dunajca — w drzew cieniu ukryty,
Tam się rodziłam — tam nasz domek mały.

Spokój i cichość w naszym domku była,
Słodkie, swobodne tam spędzałam chwile —
Szczęście grobowa pokryła mogiła,
A wspomnieć o tem i tęskno i mile.

Po krótkim czasie, wybiła godzina,
W krótkiej ten szczęścia zagasł blask uroczy,
Co dusza we śnie, gdy smutna, wspomina;
A ty się pytasz, czemu łzawe oczy?

Krwawe za Tatry późne zaszło zorze,
Noc była ciemna, po nad głuche skały
Huczały gromy — a w modrzewim borze
Echa się głosem tęsknym odezwały.

A w domku głucho było jakby w grobie,
Błahym kaganek migotał płomieniem,
Matka w bolesnej konając chorobie
Cichem się słyszeć dawała westchnieniem.

A tuż przy łóżku jak anioł pociechy,
Pleban z pobliskiej przy niej siedział wioski,
On biednej wdowy nie unikał strzechy,
I żal uśmierzał — uspokajał troski!

Śmiertelna bladość już lice powlekła, —
Na mnie z bolesnem westchnieniem spojrzała,