Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nami tém, czém gołąbka w gnieździe drapieżnych ptaków. Nie mogłem przytłumić w sobie téj niezmiernie przykréj myśli, że obaj z Selimem rozrywaliśmy ją między sobą, jak łup ponętny, a w téj walce, gdzie drapieżnikom głównie o siebie chodziło, najwięcéj ucierpiała ta, która najmniéj była winna. Oto za parę godzin mieliśmy o nią zwieść walkę ostatnią. Przykre, ciężkie to były myśli. Okazało się, że cały ten nasz świat szlachecki, zaszorstki był dla Hani. Matki mojéj na nieszczęście oddawna nie było w domu, a my mężczyzni mieliśmy zaszorstkie ręce i zmięliśmy ten delikatny kwiat rzucony pomiędzy nas losem. Wina ciążyła na całym naszym domu i winę tę potrzeba było zmazać krwią moją, albo Selima.
Byłem gotów na jedno i na drugie.
Tymczasem brzask dzienny coraz silniéj i silniéj począł zaglądać w moje okna. Za oknem jęły świegotać na powitanie zorzy porannéj jaskółki. Zagasiłem świéce palące się na stole: było już prawie widno. Godzina wpół do czwartéj uderzyła donośnie w sali domowéj. „No! czas!“ pomyślałem sobie i zarzuciwszy na ramiona płaszcz dla ukrycia broni, na wypadek gdyby mnie kto spotkał, wyszedłem ze stancyi.
Przechodząc koło domu, spostrzegłem, że drzwi główne od sieni, które na noc zamykano zwykle na żelazne lwie paszcze, były już otwarte. Widocznie ktoś wyszedł z domu, musiałem więc zachować, wszelką ostrożność, aby się z nim nie spotkać. Cicho skradając się bokiem dziedzińca ku lipowéj alei, rozglądałem się ostrożnie na wszystkie strony, ale zdawało mi się, że wszystko naokół śpi jeszcze spokojnie. W alei jednak dopiéro podniosłem śmiało głowę, pewny, że