Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t. 1.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ja zrobię? — mówił. — Ja w tego naszego proroka, co innym nie pozwalał mieć więcéj jak jedną żonę, a sam miał ich tyle, ile mu się podobało, nie wierzę. Przytém mówię ci, że lubię wino. Nikim innym jak mahometaninem być mi nie wolno, ale ja w Boga przecie wierzę i nieraz modlę się jak umiem. Czy ja co wiem wreszcie? Wiem, że jest Pan Bóg i kwita.
A po chwili już zaczął mówić co innego.
— Wiész co, Henryk?
— Co?
— Mam pyszne cygara. Nie jesteśmy już dzieci: możemy palić.
— Dawaj.
Mirza wyskoczył z łóżka i wyjął paczkę cygar. Zapaliliśmy je, pokładłszy się oba i paliliśmy w milczeniu, spluwając tylko w sekrecie jeden przed drugim za łóżka.
Po chwili Selim ozwał się:
— Wiész co, Henryku? Jak ja tobie zazdroszczę. Ty, to już jesteś naprawdę dorosły.
— Spodziewam się.
— Bo jesteś już opiekunem. Ach! żeby tak kto i mnie zostawił kogo na opiekę.
— Nie tak to łatwo, a zresztą, zkądby się wzięła druga taka Hania na świecie. Ale wiész co? — mówiłem daléj tonem dorosłego sensata — wiész co, ja spodziewam się, że nawet już do szkół nie pójdę. Człowiek, który ma takie obowiązki w domu, nie może chodzić do szkół.
— I... bredzisz. Cóżto, nie będziesz się nic więcéj uczył. A szkoła główna?
— Przecie mnie znasz, że uczyć się lubię, ale obowiązek przedewszystkiém. Chyba, że rodzice poślą ze mną Hanię do Warszawy.