Przejdź do zawartości

Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  92  —

zały się wreszcie na widnokręgu, a tymczasem o zachodzie słońca światło mojego życia poczęło gasnąć także. Gdy zaczęła konać, położyłem ją na spalonej ziemi i sam klęknąłem przy niej. Oczy jej były szeroko otwarte, błyszczące i utkwione we mnie. Na chwilę zajaśniała w nich myśl przytomna. Wyszeptała jeszcze:
My dear! my husband! — potem przebiegł ją dreszcz, strach wymalował się na twarzy i umarła.
Zerwałem sobie bandaże z głowy, straciłem przytomność i już nie pamiętam, co dalej było. Jak przez sen jakiś przypominam sobie ludzi, którzy otoczyli mnie i odebrali broń, później jakby kopali grób, a jeszcze później pochwycił mnie obłęd i ciemność, a w niej słowa ogniste: Who worshipped and served the creature more than the Creator?!



Obudziłem się w miesiąc potem już w Kalifornii, u osadnika Moszyńskiego. Przyszedłszy trochę do zdrowia, ruszyłem do Nevady; step tam porósł nanowo wysoką trawą i zazielenił się bujnie, tak, że grobu jej nie mogłem nawet odszukać, i do tej pory nie wiem, gdzie leży jej zewłok święty. Com uczynił takiego Panu, że odwrócił ode mnie oblicze swoje i zapomniał mnie na tej pustyni — nie wiem także. Gdyby mi choć na grobie jej wolno było czasem popłakać, ot, lżejsze byłoby życie. Co rok jeżdżę do Newady i co rok szukam napróżno. Dziś upłynęły już od tych chwil strasznych lata całe. Nędzne wargi moje wymówiły już nieraz: Bądź wola Twoja! Ale źle mi bez niej na świecie.