Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

giel, przesycały ogniem powietrze. W drodze jeden z naszych chorych umarł w strasznych konwulsyach — i nikt nie zajął się jego pogrzebem. Położyliśmy go na stepie i pojechali dalej. Woda w wielkiej kałuży, przy której byłem wczoraj, orzeźwiła na chwilę ludzi i zwierzęta, ale nie mogła im wrócić sił. Muły od trzydziestu sześciu godzin nie uszczknęły już ani źdźbła trawy i żyły tylko słomą, wyciąganą z wozów, ale i tej już brakło. Jakoż dalszą drogę znaczyliśmy ich trupami, a trzeciego dnia pozostał tylko jeden, którego wydarłem przemocą dla Lilian. Wozy, a w nich narzędzia, które miały nam dać chleb w Kalifornii, zostały na tej potępionej po wszystkie wieki pustoszy. Wszyscy z wyjątkiem Lilian szli już piechotą. Wkrótce nowy wróg zajrzał nam w oczy: głód. Część żywności pozostała w wozach, to zaś co każdy mógł udźwignąć, zostało zjedzone. Tymczasem koło nas nie było żadnej żywej istoty. Ja sam tylko w całym taborze miałem jeszcze suchary i szmat solonego mięsa, ale chowałem je dla Lilian i gotów byłem rozerwać w szczątki każdego, ktoby się o tę strawę był u mnie upomniał. Sam także nie jadłem. A ta straszna płaszczyzna ciągnęła się bez końca!
Jakby dla powiększenia naszych mąk, w południowe godziny fata morgana grała znów na stepach, ukazując nam góry, lasy, jeziora. Ale noce jeszcze były straszniejsze. Wszystkie promienie, jakie w dzień ukradły słońcu węgle, wychodziły z nich w nocy, paląc nasze nogi i napełniając spiekotą gardła. Takiejto nocy jeden z naszych ludzi dostał pomieszania zmysłów