Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żarnego szlaku? zresztą czy muły zdołają jeszcze zrobić tęż samą drogę napowrót? Nie śmiałem prawie sięgnąć okiem do dna tej przepaści, nad której brzegiem staliśmy wszyscy. Chciałem jednak wiedzieć czego się trzymać. Siadłszy więc na koń ruszyłem naprzód i z poblizkiego wzgórza objąłem wzrokiem szerszy widnokrąg. Z pomocą lunety dojrzałem w dalekości jakieś pasma zielone, gdy jednak po godzinie drogi dotarłem na miejsce, okazało się, że była to tylko kałuża, przy której brzegach ogień nie zdołał strawić zupełnie zielska. — spalona płaszczyzna szła dalej, niż wzrok i szkła. Nie było rady! Należało cofnąć tabor i objechać pożogę. Tym celem zwróciłem konia. Spodziewałem się zastać wozy na tem samem miejscu, gdziem je zostawił, albowiem dałem rozkaz, by na mie czekano.
Tymczasem nie usłuchano już rozkazu. Ludzie podnosili muły i tabor szedł dalej. Na pytanie moje odpowiedziano mi ponuro:
Ta są góry i tam pójdziemy!
Nie probowałem się nawet szamotnąć, bom widział, że niema siły ludzkiej, któraby powszymała tych ludzi. Byłbym może sam wrócił z Lilian, ale nie było już mego wozu, a Lilian jechała z ciotką Atkins.
Szliśmy więc naprzód. Nadeszła znowu noc, a z nią przymusowy odpoczynek. Nad zwęglonym stepem zeszedł wielki czerwony księżyc i rozświecił dal, zawsze równie czarną. Nazajutrz rano połowa tylko wozów mogła wyruszyć, bo od reszty pozdychały muły. Upał był w dzień straszny. Promienie, wchłaniane przez wę-