Przejdź do zawartości

Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niona, znać już i na tej bladej twarzyczce, a tam nas czeka kraj śliczny, obfity i niebo ciepłe i wieczysta wiosna.“ Tak rozmyślając, przykryłem nogi śpiącej swoim płaszczem, aby jej nie dokuczał chłód nocny, i wróciłem na kraniec majdanu, bo od rzeki poczynała się podnosić mgła tak gęsta, że Indyanie istotnie mogli z niej skorzystać i poprobować szczęścia. Ogniska coraz przesłaniały się i bladły, a w godzinę później, na dziesięć kroków człowiek człowieka nie mógł zobaczyć. Poleciłem teraz co minuta okrzykiwać się placówkom, i wkrótce nic nie było słychać w obozie, tylko przeciągłe: „all’s well!,“ które, jakby słowo litanii, przechodziło z ust do ust. Indyjski obóz zamilkł zato zupełnie, jakby tam ludzie poniemieli, co mnie poczynało niepokoić. Z pierwszym brzaskiem opanowało nas niezmierne znużenie, albowiem Bóg wie, ile już nocy większa część ludzi spędziła bezsennie. Przytem mgła, dziwnie przenikliwa przejmowała chłodem i drżeniem.
Rozmyślałem, czyby nie lepiej było, zamiast stać na miejscu i czekać co się Indyanom podoba zrobić, uderzyć na nich i rozegnać na cztery wiatry. Nie była to ułańska chętka, ale raczej konieczna potrzeba, bo śmiały i fortunny atak mógł nam zjednać głośną sławę, która raz rozszedłszy się między dzikiemi pokoleniami, zabezpieczyłaby nas na długi przeciąg drogi. Zostawiwszy więc stu trzydziestu ludzi pod wodzą doświadczonego wilka stepowego Smitha w okopisku, kazałem stu innym wsiąść na koń i ruszyliśmy naprzód trochę poomacku, ale z ochotą, bo chłód stawał się coraz dokuczliwszy, a tam można się było przynajmniej rozgrzać. Na odległość dwu