Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.4.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rankiem codziennie o czwartej byłem już, jak zwykle na czele taboru; przedemną przewodnicy, na jakie półtora tysiąca kroków, śpiewali pieśni, których wyuczyły ich matki Indyanki; za mną w takiejże odległości ciągnął tabor, jakby biała wstęga na stepie — i co to za cudowna chwila następowała w dniu, gdy bywało około szóstej rano, usłyszę nagle za sobą łopot koński i patrzę: zbliża się źrenica mojej duszy, moja dziewczyna ukochana, a powiew ranny niesie za nią włosy, które to niby rozwiązały się od ruchu, ale które umyślnie były źle wiązane, bo mała psotnica wiedziała, że ślicznie jej tak, że tak ją lubię i że gdy wiatr rzuci na mnie warkoczem, to go do ust przyciskam. Jam udawał, że się na tem nie poznaję, i w tem słodkiem oczekiwaniu zaczynał się nam ranek. Wyuczyłem ją po polsku wyrazu: dzień dobry, i gdym ją słyszał wymawiającą w miłym duszy dźwięku to słowo, wydawała mi się jeszcze droższą, a wspomnienia kraju, rodziny i lat ubiegłych i tego co było, i tego co przeszło, przelatywały właśnie jakoby mewy ocean, pustynię, i nieraz chciało mi się ryknąć, ale żem się wstydził, więc tylko powiekami trzymałem łzy, co miały się wylać. Ona zaś widząc, że mimo łez całe się serce we mnie rozpływa, powtarzała, jakoby szpaczek wyuczony: „dzień dobry! dzień dobry! dzień dobry!“ I jakże tu nie miałem kochać nad wszystko tego mojego szpaczka? Potem uczyłem ją innych wyrazów, a gdy swoje angielskie usteczka do naszych trudnych układała dźwięków, i gdym się śmiał z mylnego wymawiania, wtedy, jak dziecko, wysuwała buzię naprzód, udając, że się gniewa i dąsa. Nie gniewaliśmy się jednak