Pytałem towarzyszów, dalmatów, w jakim cecelu jadą do „Mlecina.“ Odpowiedź nasunęła mi na myśl wiersz Mickiewiczowski, pod tytułem: „Morlach w Wenecyi.“
Gdym ostatniego cekina postradał
I gdy mnie chytra zdradziła niewiasta,
Życie mi zbrzydło, a Włoch mi powiadał:
Dymitry! pójdźmy do morskiego miasta!
Jechali za zarobkiem. Biédny lud! Owe góry, pokryte siwo-płowym kamieniem, nie rodzą widocznie zbytku chleba. Nie wiedzieli jednak zapewne, że w Wenecyi trudniéj dziś o chleb niż w Tryeście. Na pogawędce z nimi uchodziła noc. Brzask rozświetlił rosłe ich postacie o szerokich ramionach i rzymskich głowach, przybranych w czerwone, podobne do frygijskich, czapki, ale zarazem zwrócił moją uwagę gdzieindziéj. Tyle razy już widziałem: „Kiedy ranne wstają zorze“ na różnych morzach, że podobne zjawiska nie powinnyby na mnie robić wrażenia, ale świt na Adryatyku szczególnie jest uroczysty. Zaczyna się on od wody. Gładka toń marszczy się z lekka jakby w łuskę, która stopniowo zaczyna srebrzyć się i blednąć. Woda staje się zwolna jaśniejszą od nieba; coraz więcéj blasku wsiąka w ciemności, z tą bladą czystością linii określanych srebrnemi refleksami. Wierzchnia warstwa wody rozświetla się coraz mocniéj, a odbicia jéj padają i na twarze ludzkie. Dal morska